Po co są chrześcijanie w polityce?
Populizmy i naród, jedyna partia i kościelna dwubiegunowość, elity, konsensus… I wezwania do jednoczenia się. O tym, „co” i „jak” naszego wkładu, w rozmowie z jezuitą i politologiem ojcem Francesco Occhettą (wywiad ukazał się w „Tracce” nr 3/2019)„Żar zasypany w popiele”. Tak nazywa owo „pragnienie katolików istnienia” w polityce, wnoszenia swojego wkładu w społeczeństwo, które wydaje się wciąż coraz bardziej zdezorientowane. Pragnienie, które „nie umiera”, precyzuje ojciec Francesco Occhetta, jezuita, politolog i znane pióro czasopisma „La Civiltà Cattolica”. Co więcej, pragnienie, które papież Franciszek nieustannie ożywia, „nie tracąc okazji do zapraszania do robienia polityki przez duże «p»”. Problem jest następujący: jak i gdzie? I co znaczy robienie polityki w ten sposób? Są to pytania pojawiające się już od jakiegoś czasu w gazetach i nie tylko. Wielu odpowiada, z przekonaniem wspierając obecne partie (zwłaszcza Ligę, jeśli odwoływać się do sondaży). Inni wyobrażają sobie powrót do partii chrześcijańskiej, swojego rodzaju Chrześcijańskiej Demokracji 2.0. Jeszcze inni – tak naprawdę nieliczni – zwracają uwagę, że zanim zacznie się nawoływać do zjednoczenia się, trzeba by zadać sobie pytanie, czy można uznać za pewnik to, że istnieje podmiot, katolicki lud koherentny ze spójną wizją życia i wspólnego dobra.
W najnowszym tekście „Od Redakcji” w „La Civiltà Cattolica” ojciec Antonio Spadaro, człowiek bardzo bliski Papieżowi, zauważa: „Po wielu latach, w których traktowaliśmy relację między Kościołem a narodem jako z góry przyjęty pewnik i wyobrażaliśmy sobie, że Ewangelia wniknęła w ludzi we Włoszech, stwierdzamy, że orędzie Chrystusa pozostaje skandalem”. Jest to odniesienie do tego, co widać wokół, do zajęcia stanowiska przez wielu katolików w tak gorących tematach jak praca, Europa, a przede wszystkim przyjęcie imigrantów. Zagadnienia, które dzielą i wprowadzają zamęt. I skłaniają ojca Occhettę właśnie do zadania sobie pytania o to, od czego można zacząć na nowo. Czyni to w książce o prowokującym tytule (Riconstruiamo la politica – „Zrekonstruujmy politykę”, wydawnictwo San Paolo, przedmowa: Marta Cartabia, zastępca przewodniczącego Trybunału Konstytucyjnego) i podtytule, który ilustruje zamieszczone na okładce zdjęcie: plac zapełniony ludźmi zgromadzonymi wokół busoli: „Orientarsi nel tempo del populismi” – „Orientować się w czasach populizmów”.
Oto właśnie populizmy. Ojciec analizuje gruntownie niektóre ich cechy: przezwyciężanie tradycyjnych kategorii, jak „prawica” i „lewica”; tworzenie nowych linii podziałów (Północ i Południe, elity i lud); komunikacja stawiająca na pathos; wyścig do dezintermediacji… Ale dlaczego populizm rozprzestrzenia się tak szybko?
Wystarczy go poobserwować. Ponieważ są to wzburzone fale, które rozbijają się o rząd i instytucje. Ich energia wyzwala się za każdym razem, gdy w historii pojawiają się kryzysy finansowe, bezrobocie, wzrost napływów migracyjnych, polityka zaciskania pasa, trudności klasy średniej, brak zaufania do instytucji… Jednym słowem, jak mówi tekst z 1919 roku, który przytaczam w książce, kiedy „klasy rządzące z populistycznych stają się arystokratycznymi”. Populizmy przejawiają wszystkie symptomy systemu. Ale niestety ryzykują, nie uwzględniając żadnego środka zaradczego. Jeśli niszczy się, nie odbudowując, co pozostaje? Antropolodzy nazywają „nihilistyczną beztroską” nasze czasy, w których obywatele są gotowi oddać całą władzę drugiemu, mówiącemu ci: „Poprowadzę cię”.
Ale dlaczego skłania się do tego także wielu katolików?
Ponieważ nawet my nie jesteśmy odporni, w czasach (politycznego) no vax (ruchu antyszczepionkowego)… W ostatnich 20 latach zainwestowaliśmy dużo sił w zarządzanie i mało w formowanie; w parafiach, a także w ruchach często woleliśmy nie zgłębiać tematów politycznych, by się nie dzielić. Następnie sieć internetowa przekształciła udział – także katolików – z pionowego w horyzontalny. W ostatnich miesiącach muszę jednak stwierdzić, że wyłania się pragnienie wspólnego zastanowienia się na nowo nad polityką.
Bezpośrednia demokracja ma wielkie ograniczenia, ale posiada również swój urok…
Oczywiście, jest pełna uroku. Upraszcza procesy, mniej kosztuje i nie domaga się odpowiedzialności. Także udział „jeden równa się jeden” jest tylko po części prawdziwy, ponieważ jesteśmy zmuszeni zdecydować między „tak” i „nie” wobec czegoś, co zostało już wybrane przez grupy rządzących. Uczy o tym historia: „Dajcie mi balkon w każdym kraju, a będę prezydentem” – mówił Velasco Ibarra, wybrany na ten urząd pięć razy w Ekwadorze, po raz ostatni w 1968 roku. Chávez w telewizyjnym wystąpieniu na żywo, rozmawiając z narodem, wysłał czołgi na granicę z Kolumbią. Dynamika bezpośredniej demokracji zanurza nas w wielkim spektaklu, dopóki jego konsekwencje nie dotkną nas cieleśnie. Właśnie w tym momencie widać, jak wiele kosztuje rezygnacja z odpowiedzialności.
Ale jaka jest różnica między „jeden równa się jeden” Grillo, a koniecznością rozpoczęcia na nowo od podstaw, od osoby, od włączenia wszystkich? Jednym słowem, między populizmem a wywodzącym się z tradycji katolickiej popolaryzmem?
Różnica odnosi się właśnie do kategorii ludu. Dla populistów lud jest rodzajem „moralnego przedmiotu”, którego przyzwolenie może być przesunięte w krótkim czasie, jakby miał uśpioną świadomość. W popolaryzmie natomiast lud jest podmiotem moralnym: myślącą wspólnotą, która działa, coś robi, angażuje się, myśląc o konsekwencjach swojego działania… Także samo CL, w pewien sposób, jest wspólnotą tego rodzaju: angażuje się z silną, nieuśpioną świadomością.
W książce utrzymuje Ojciec, że „prawdziwym wrogiem” w tej fazie „o wiele bardziej niż sekularyzacja jest strach”. W jakim sensie?
Strach blokuje także wewnętrzny świat, w którym dokonywane są wybory: widzi się tylko to, co zna się wewnętrznie w głębi swojej świadomości. To wszystko, czego się nie zna, budzi strach. W ten sposób w kulturze umiera także drugie z dwóch przykazań miłości: drugi człowiek, zamiast być przywołaniem do własnego „ja”, staje się zagrożeniem i nie widać już potrzeb drugiego. Polityka, która nie wychodzi od ludzkich potrzeb, od wielu uśpionych cierpień, neguje samą siebie. Potwierdza to Papież: „Rzeczywistość sama w sobie nie ma jasnego znaczenia. Wszystko zależy od spojrzenia, jakim zostaje objęta, od «okularów», jakie wybieramy, by na nią patrzeć: gdy zmieniamy soczewki, także rzeczywistość wydaje się inna”.
A co ma do zaoferowania Kościół w obliczu tego strachu?
Jeśli za Kościół uważa się hierarchię, znane są zaproszenia i zachęty do powrotu do nowej epoki odpowiedzialności. Jeśli za Kościół uważa się lud Boży, chrześcijańskie świadectwo od zawsze jest polityczne. Debata wewnątrz świata katolickiego zatrzymała się jednak na politics, poszukiwaniu porozumienia: być albo nie być partią, jednolitą obecnością w parlamencie, co hierarchia może powiedzieć świeckim itd.… W książce staram się odwrócić podejście i na pierwszym miejscu stawiam policies świata katolickiego: kompetencje, miejsca i rozwiązania, które mamy, by rozstrzygać skomplikowane problemy nękające społeczeństwo. Jestem przekonany, że rozpoczynając debatę o tym „co”, będzie o wiele prościej zrozumieć „jak”. Mówi o tym także Marta Cartabia w swojej nadzwyczajnej przedmowie, kiedy ponownie w centrum stawia siłę logosu nad pathosem I nauczanie papieża Jana XXIII: „In necessariis unitas, in dubiis libertas, in omnibus caritas” („W potrzebach – jedność, w sprawach wątpliwych – wolność, we wszystkim – miłość”).
Ksiądz Giussani utrzymywał, że „pierwszym poziomem politycznego wpływu żywej chrześcijańskiej wspólnoty jest sama jej egzystencja, jako że zakłada ona przestrzeń i możliwości wyrazu; (…) jej wpływ na obywatelskie społeczeństwo dąży nieuniknienie do posiadania coraz większego znaczenia; chrześcijańskie doświadczenie staje się w ten sposób jednym z protagonistów życia obywatelskiego, będąc w stałym dialogu oraz podejmując ciągłą konfrontację ze wszystkimi innymi siłami”. Co Ojciec o tym myśli?
Krótko mówiąc, jest to sens (politycznego) wcielenia w czas. Dla Giussaniego istniał także „wymóg właściwych, sprawiedliwych stosunków między osobami i grupami. Szczególnie zaś punktem wyjścia dla prawdziwej demokracji jest naturalny wymóg, aby współżycie międzyludzkie pomagało w afirmacji osoby, aby stosunki społeczne nie przeszkadzały osobowości w jej wzrastaniu, rozwoju” (Doświadczenie jest drogą do prawdy, s. 206). Dla niego dobra opierające się na relacjach są „ryzykowne”: łatwo je zniszczyć i są kruche, ponieważ domagają się wzajemności. Ale w tej słabości znajduje się cała siła politycznej alternatywy. U księdza Giussaniego zawsze fascynowała mnie idea katolicyzmu jako obecności. Dla niego sama wiara już jest polityczna, wchodzi w przestrzeń publiczną. Uwaga: nie jest partyjna, ale polityczna, właśnie dlatego wcielenie musi być widzialne. Inną zasadniczą rzeczą jest to, że czyni to, dowartościowując różnice: obecność jest wyraźną, ale włączającą tożsamością. Wydarza się za pośrednictwem przyjaźni, dialogu, spotkania. Meeting w Rimini jest oczywistym tego przykładem. Giussani dokonuje bardzo odważnego wyboru, który warto na nowo dostosować do obecnych czasów, by znów znaleźć jedność świadectwa w politycznej różnorodności.
Ale czym jest dzisiaj świadectwo w polityce?
Jest powołaniem, jest formą miłości, służby – jak przypominał Paweł VI – w celu budowania dobra wspólnego, to znaczy stawiania w centrum dokonywanych wyborów godności osoby, rządzenie poprzez subsydiarność. W demokracji, miał zwyczaj mówić Gandhi, żaden fakt z życia nie umyka polityce. Jest jednak jedno „ale”. Dla Arystotelesa niektóre jej formy są niebezpieczne: tyrania jednego człowieka, który wydaje rozkazy; oligarchia nielicznych bogatych; piliteia, w której decyduje nieokreślona masa.
Twierdzi Ojciec, że dzisiaj „prawdziwym wyzwaniem nie jest polityczna jedność chrześcijan, ale to, jak budować jedność w pluralizmie”. Co to oznacza? Jakie posiada implikacje?
Brak polityczno-partyjnego znaczenia nie byłby tak poważny jak brak znaczenia przede wszystkim, jeśli chodzi o opinię i ideę. Polityczna dwubiegunowość ostatnich 20 lat doprowadziła do dwubiegunowości kościelnej, która przyczyniła się do powstania w wielu wspólnotach bariery wobec zaangażowania się w świecie. Potrzeba międzypokoleniowego porozumienia także między pokoleniami katolików. Poważną stratą kulturową byłoby dla kraju odsunięcie doświadczenia mężczyzn i kobiet, którzy właśnie dzięki swojej wierze wymyślili konstytucję, a następnie stopniowo wspierali demokrację.
Papież Franciszek bardzo zdecydowanie zabrał głos w sprawie sytuacji włoskiego społeczeństwa i polityki – mam na myśli wystąpienia we Florencji w 2015 roku oraz w Cesenie w 2017 roku. Czy zdaniem Ojca został zrozumiany?
Papież zapoczątkował proces i zmienił paradygmat. Proponuje metodę i możliwość kontynuowania bycia konstruktywnym głosem społeczeństwa. Kiedy Franciszek prosi o zejście z balkonu, zaprasza nas do wzięcia własnej odpowiedzialności za budowanie społeczeństwa. Po cichu chrześcijańska wspólnota czyni to w wielu środowiskach, ale trzeba to robić wspólnie oraz z nową ideą modelu rozwoju. To uczyniłoby nas atrakcyjnymi także dla wielu młodych, dzisiaj pozbawionych głosu w sprawie polityki, oraz dla ważnej części kultury laickiej.
Ale jaka jest relacja – i jaka jest granica – między pre-polityką a polityką? Dlaczego mówienie o pre-polityce dla wielu wydaje się ogólne? Jakby powiedzieć: „W porządku, jeśli chodzi o wychowywanie, kształtowanie, dyskutowanie, ale potem trzeba wejść w meritum…”.
Gdy sprawę pojmuje się w ten sposób, wszystko jest polityczne. Staram się rozróżnić pre-partyjność od partyjności. W wielu krajach wierzący dzielą się na różne partie, ale podejmują razem niektóre ważne zagadnienia politycznej debaty. Jeśli mówi się o aborcji albo życiu, na przykład, nie jest ważne, do którego stronnictwa się należy: katolicy muszą zebrać się razem. Ale jeśli się dobrze temu przyjrzeć, nie chodzi tylko o najdelikatniejsze tematy etyczne. Także w sprawie imigracji, za wyjątkiem stanu wyjątkowego, są różne sposoby postępowania: możesz mieć na uwadze, że drugi człowiek jest przede wszystkim osobą, albo nie. I jest to wybór uderzający w dobro wspólne, ponieważ dotyczy przyszłości wszystkich.
Jest inne słowo, przywoływane nieustannie przez papieża Franciszka i podkreślane także przez Ojca: „Rozeznanie”. Co oznacza w tej fazie polityki? Także tutaj wielu wydaje się ono abstrakcyjne.
Pomiędzy zasadami a rzeczywistością istnieje ziemia niczyja – to jest pole rozeznania. Chodzi o zdolność wybierania dobra dla siebie i dla innych. Rozeznanie jest walką prowadzącą do budowania dobra wspólnego, sztuką, którą urzeczywistnia po ludzku ten, kto ją praktykuje, a jako konsekwencję podarowuje „odwagę, siłę, pocieszenie i pokój”. Pisze o tym sam Ignacy Loyola. Dlatego dzisiaj sprawą niecierpiącą zwłoki staje się „rozpoznanie” cech charakteryzujących populizmy, „zinterpretowanie” blokady tego kraju jako nieobecności koniecznych reform, by mógł rozpocząć na nowo, i, po trzecie, „wybranie” tematów społecznych pontyfikatu Franciszka, by zhumanizować politykę.
Uderzyło mnie pytanie, które Ojciec zadaje w pewnym momencie w książce: „Czy żyjemy w czasach post-prawdy albo post-świadomości, która nie potrafi już rozróżnić prawdy od fałszu, dobra od zła?”. Co Ojciec odpowiada? Czy w szerzącym się chaosie tracimy także naszą zdolność osądzania, czy też pozostaje coś nieredukowalnego, na czym można się oprzeć?
Termin „post-prawda” Oxford English Dictionary natychmiast ogłosił słowem roku 2016, precyzując jego znaczenie: „Obiektywne fakty mają mniejszy wpływ na kształtowanie opinii publicznej niż odwołania do emocji albo osobiste przekonania”. Ten, kto wytwarza fałsz, istniał zawsze, ale dzisiaj jakby przestało się poszukiwać dobra. Mamy do czynienia z rezygnacją z chęci odróżniania dobra od zła, prawdy od fałszu. Zanegowany zostaje nawet najmniej dający się zakwestionować czynnik, najbardziej naukowy: ostatecznie bardziej ufasz pierwszej lepszej osobie, która przedstawia w mediach społecznościowych opinię o szczepionkach, niż mówiącemu o nich utytułowanemu lekarzowi. Jest to nieco jakby powrót idealizmu (abstrakcyjnego), rodzaj „czystego ducha” o heglowskiej matrycy, w którego się wierzy, ponieważ trzeba wierzyć. Idee narodów oraz czystości krwi, tęsknota za epicką przeszłością, iluzja doskonałego rządu, odniesienie do przywódcy „ojca i pana”… Wszystkie rzeczy, które przewyższają każdy konkretny fakt. To tak jakby mieć do czynienia z uśpioną świadomością.
A co może ją przebudzić?
Szczerze – nie wiem. W innych czasach użyteczne były traumatyczne wydarzenia. Teraz nawet kryzys gospodarczy, który uderzył i uderza mocno, wydaje się nie wystarczać. Ale z pewnością musi się coś stać. Potrzeba jakiegoś wydarzenia, by przebudzić osobę.
W maju odbędą się wybory, i będzie to zasadniczy etap. UE traci swoje części składowe, jest atakowana i ze swojej strony uwidacznia przeogromne ograniczenia właśnie w swojej myśli społecznej, solidarności. Nawet Ojciec utrzymuje, że potrzeba „więcej Europy”. Dlaczego? I jak?
Trzeba przemyśleć kwestię Europy, ale jedna rzecz to mieć jakąś ideę, by zreformować ją na planie społecznym i politycznym, a druga to myślenie, że jest niepotrzebna. Nasza żywa tradycja domaga się myślenia o niej w perspektywie zasad subsydiarności i solidarności. Ale są tysiące młodych Włochów, którzy żyją w Europie: może trzeba by posłuchać ich, by zrozumieć, jak ją zreformować.