„Włoskie” wtorki w MIT
W środowisku charakteryzującym się ogromnym współzawodnictwem, gdzie lepiej nie utrzymywać żadnych kontaktów, by nie „tracić czasu”, Elisa zaproponowała kolację, nie wyobrażając sobie, co miało się stać z jej kolegami ze studiów podyplomowych…Koniec września: na tablicach ogłoszeń w Massachusetts Institute of Technology (MIT) w Bostonie wśród ogłoszeń i różnych informacji studenci jednej z najbardziej prestiżowych uczelni na świecie znajdują ulotkę z przedstawieniem Kwitnącego migdałowca Van Gogha oraz pytanie: „What do I live for?” (Po co żyję?). Poniżej kilkuwierszowe zaproszenie na spotkanie we wtorek wieczorem w private dining room #3, „by spędzić ze sobą trochę czasu i porozmawiać o tym, co liczy się w naszym życiu. Dla wszystkich włoska kolacja gratis”. Na końcu adres mailowy. Jest to adres Elisy Piscitelli, absolwentki zarządzania i inżynierii na Politechnice w Mediolanie, która 25 sierpnia przyjechała do Bostonu na studia podyplomowe Business analitics, finansowane przez firmę, w której pracuje.
Kilka tygodni wcześniej podczas Szkoły Wspólnoty ksiądz José Medina (odpowiedzialny za Ruch w USA – przyp. red.), mówiąc o napiętej i trudnej sytuacji w amerykańskim Kościele, rzucił propozycję: „Spróbujmy rozpoznać obecność Chrystusa w codziennym życiu”. Elisa odbiera te słowa jako nową prowokację dla swojego życia, konkretną propozycję, by stawać wobec wyzwań świata. „Gdy czytałam raz i drugi Szkołę Wspólnoty, zaczęły tłuc mi się po głowie pytania: dlaczego warto żyć? Czemu służy zyskanie całego świata i zagubienie samego siebie? Teraz, tutaj w Bostonie. MIT jest środowiskiem, w którym panuje ogromna rywalizacja, gdzie ludzie uczą się po wiele godzin, gdzie występuje właśnie ryzyko „zagubienia się. I dotyczy to mnie tak samo jak innych studentów – opowiada Elisa. – Można było spróbować się zatrzymać, usiłując odpowiedzieć na to pytanie. Jak to zrobić? Tego jeszcze nie wiedziałam”.
W pierwszej kolejności proponuje ten pomysł swoim 44 kolegom z kierunku. We wtorek 8 października spotykają się w pięć osób: ona, Lorenzo – przyjaciel ze wspólnoty, który chciał się zaangażować, i właśnie trzy osoby z kierunku. Jeden chłopak przyszedł, ponieważ martwił się, że gdyby za pierwszym razem była sama, byłoby jej przykro. Dziewczyna: ponieważ „to coś niewiarygodnego, że zaczynasz coś takiego; czegoś takiego było trzeba”. Po zjedzeniu lazanii Elisa zaczyna: „Chciałabym powiedzieć wam o moim przyjacielu księdzu i przeczytać wam kilka stron z jego książki, dla mnie bardzo ważnej, która może pomóc odpowiedzieć na pytanie…”. „Zaczekaj chwilę – zatrzymuje ją Lorenzo. – Dlaczego zamiast tego każdy nie pomyśli o czymś pięknym – przeczytanym, zobaczonym, usłyszanym – i potem zaproponuje to wszystkim?”. Elisa zastanawia się tylko chwilę, potem wkłada do torby Zmysł religijny i mówi: „Masz rację. Jeśli się zgadzacie, w następny wtorek przyniosę wam nagranie o pewnym moim przyjacielu”. „Jeśli nikt nie ma innego pomysłu, doskonale” – mówi Lorenzo. Wszyscy się zgadzają. Gdy wychodzą, Elisa podchodzi do niego: „Dziękuję, wyskoczyłam z tą propozycją jak Filip z konopi. W tym kontekście mało miała z nim wspólnego”.
W następny wtorek nagranie ze świadectwem Enzo Piccininiego (chirurga z Modeny, jednego z odpowiedzialnych za Ruch, który zmarł w 1999 roku – przyp. red.) ogląda dziesięć osób. Kiedy monitor gaśnie, jako pierwszy reaguje kolega Elisy z kierunku, jedyny katolik w grupie: „Uderzyło mnie to, że ten Enzo mówi o chrześcijaństwie jako o obecności. To znaczy o Chrystusie teraz, z którym ja mogę pozostawać w relacji. Dla mnie chrześcijaństwo zawsze było podążaniem za właściwymi, prawdziwymi regułami moralnymi; jednym słowem: dobrą doktryną. To świadectwo to rewolucja”. Przed wyjściem mówi Elisie: „Mogę cię prosić o pożyczenie jakiejś książki księdza Giussaniego?”.
W niedzielę Elisa wysyła do grupy wiadomość z prośbą o propozycje. „Mam pewien pomysł, ale nie powiem wam, o co chodzi. To będzie niespodzianka” – tak brzmi pierwsza odpowiedź. Niespodzianką jest lektura kilku zapisków pewnego księdza z frontu drugiej wojny światowej. Rozmowa od razu staje się bardzo ożywiona. „Ten kapłan oddał życie za tych żołnierzy, za swoich przyjaciół. Sądzę, że właśnie to, także w nie tak ekstremalnej sytuacji, może się wydarzyć między nami na kierunku”. „Tak, ale jeszcze bardziej uderza mnie to, że zrobił on tak wiele dla innych bez roztaczania żadnych planów. Przeżywając intensywnie każdą chwilę. Kończę doktorat i myślę, że życie «potem» będzie lepsze. No właśnie, a potem co będę musiał osiągnąć i przezwyciężyć, by mieć «lepiej»? Ale w ten sposób ryzykuję utratę czegoś dobrego dla mnie dzisiaj”. Każdy ma coś do powiedzenia, do dodania, tematem jest wciąż własne życie.
„Włoskie” wtorki następują jeden po drugim. I na zasadzie „podaj dalej” liczba ich uczestników się zwiększa. Na jedno spotkanie przychodzi także duszpasterz studentów, zaciekawiony tym, co mu opowiadano. Pewnego wieczoru jedna z dziewczyn proponuje wysłuchanie z wprowadzeniem fragmentu utworu muzycznego, wykonywanego przez nią na skrzypcach. Po występie wyjaśnia: „Często wypełniam dzień rzeczami do zrobienia, żeby ukryć odczuwany smutek. Muzyka natomiast pomaga mi zrozumieć, co czuję w moim wnętrzu. Uważam, że szczęście nie pochodzi z zewnątrz, ale z mojego wnętrza”. „Daj jakiś przykład”. „Świadomość, że jestem żywa”. „Ja też tak mam. Wracam do domu, jest cisza i mówię: «Niesamowite, jestem żywy!». I to wypełnia mnie wdzięcznością”. Elisa słucha oszołomiona. Na każdym spotkaniu porównanie z życiem wyłania się w coraz bardziej naturalny sposób. „Nigdy nie poprosiłam o to wprost. To jest niezbędne, by móc być razem”.
Czasem troska o to, co powiedzieć na zakończenie wieczoru, co zaproponować, gdy nikt się nie zgłosi, czy te spotkania są użyteczne, wydaje się przeważać. „Wtedy zatrzymuję się i w ciszy wracam myślami do tych twarzy, do tego, co powiedzieli. Oczywiste jest, że to, co się wydarza, nie zależy ode mnie, od moich uzdolnień. To jest coś o wiele więcej”. Pewnego wieczoru, gdy po kolacji porządkowała pojemniki po jedzeniu, podeszła do niej dziewczyna: „Chciałam ci powiedzieć, że jestem bardzo zadowolona, wszystko jest dla mnie nowością. Jeśli chcesz, następnym razem ja coś ugotuję. Nic «włoskiego», ale bardzo mi na tym zależy”.
Znają się od dwóch miesięcy, niektórzy nie są wierzący, ale od owego 8 października coś się zmieniło. Kiedy spotykają się na korytarzach, przystają, żeby się przywitać. Pomagają sobie w nauce. „To nie jest normalne w MIT. Najlepiej nie mieć kontaktu z innymi, jeśli chodzi o naukę: ze względu na rywalizację, ale generalnie, ponieważ jest to strata czasu. Natomiast w czasie tych wieczorów zrodziła się przyjaźń, która towarzyszy i pozostaje wciąż w zasięgu wzroku, zagarniając codzienne życie” – wyjaśnia Elisa.
W połowie listopada spotkanie przypada na tydzień intensywnej nauki. Powoli nadchodzą wiadomości z informacją o nieobecności. Potem na telefonie pojawia się wiadomość: „Ja będę”. Dla Elisy to wystarczy, żeby zorganizować wieczór. O godzinie 19.00 w private dining room #3 znajdują się cztery osoby, by oglądnąć nagranie z wystąpieniem Steve’a Jobsa wygłoszonym na Uniwersytecie w Stanfordzie (Stay hungry, stay foolish…). Na zakończenie ktoś, kto przyszedł po raz pierwszy, wykrzykuje: „Chcę tu zaprosić wszystkich moich przyjaciół!”.
Kiedy gaśnie nagranie z Dnia Inauguracji Roku Pracy, Elisa myśli o wtorkowej grupie. „Oto orędzie «niedające się zredukować do fenomenów z przeszłości», o którym mówi Giussani. Zmieniło mnie, zaangażowało, a teraz porusza tych nowych przyjaciół i ich stanowisko wobec życia”.
Kilka dni temu Elisa otrzymuje taki oto mail z biura administracyjnego: „Czy pomimo tego, że nie jestem studentką, mogę uczestniczyć w waszych spotkaniach?”.