Wszystkiemu winny

Ksiądz Adam Wiński w „wywiadzie z samym sobą”, jak sam nazwał tę rozmowę, dzieli się z nami wspomnieniami o tym, jak rozpoczęła się i trwa do dzisiaj jego przygoda z Ruchem, z kapłaństwem i z Kubą i o tym czemu „winny” jest Ruch (Ślady 4/2017)
Gabriela Cyrys

Pochodzi z Białegostoku. Nie chciał być „normalnym” księdzem, ani początkowo nawet w ogóle księdzem. W tym roku towarzyszył nam podczas ruchowych wakacji w Zembrzycach, gdzie w fascynujący sposób opowiadał o swojej pracy na misjach, a w tym wywiadzie opowie nam o sobie, o tym czym jest dla niego spotkanie i czy robi Szkołę Wspólnoty... Ale rozpocznijmy od początku.

W jaki sposób poznałeś Ruch?
Ruch poznałem, będąc na trzecim roku seminarium. Od tego czasu minęło 12 lat. Wykłady z pedagogiki prowadził wtedy ksiądz Adam Skreczko, który z pasją opowiadał o swoich spotkaniach z księdzem Giussanim. On też zaprosił mnie na pierwszą Szkołę Wspólnoty, która, prawdę mówiąc, w ogóle mi się nie podobała. Grupa dużo starszych ode mnie ludzi, opowiadająca o swoim życiu, przypominała mi bardziej grupę AA niż spotkanie poruszające życie i serce… „Matką” mojego uczestnictwa w Ruchu jest Henia Kaczyńska, która zaprosiła mnie na młodzieżowe rekolekcje do Świdnicy, gdzie mogłem zrozumieć, czym jest Komunia i Wyzwolenie. Od tego momentu wszystko się zaczęło. Dziś nie wyobrażam sobie swojego życia i kapłaństwa bez Ruchu, to znaczy bez oceny rzeczywistości w świetle Chrystusa, oraz bez twarzy konkretnych przyjaciół, którzy budzą mnie do prawdziwszego i głębszego życia z Chrystusem w codzienności. Tym, co mnie poruszyło w wymiarze wspólnotowym, była jedność chrześcijaństwa z codziennym życiem – człowiek wiary może robić wszystko i poprzez to wszystko, co codzienne i prozaiczne – bardziej kochać Chrystusa. Od początku mojego bycia w Ruchu codziennie, podczas komplety, zadaję sobie pytanie: czego się dzisiaj nauczyłem i gdzie spotkałem żyjącego Chrystusa? To taka mała, codzienna Szkoła Wspólnoty z Jezusem.

Dlaczego pojechałeś na misje? Nie chciałeś być „normalnym” księdzem pracującym w parafii?
Mój, a w zasadzie Jego, to znaczy Chrystusa, wyjazd na misje zaprzątał już pierwsze myśli o kapłaństwie, którego wcale nie chciałem… Kościół kojarzył mi się z czymś stęchłym i zalatującym naftaliną, czymś dla starych babek… W mojej wizji życia chciałem mieć dużo dzieci, podróżować i czytać książki, a nie być księdzem. Jednak pociągnięty przez Chrystusa od początku chciałem być misjonarzem w zgromadzeniu Kombonianów – nawet napisałem do nich list, ale nieugięty proboszcz po tygodniowej ,,walce’’ przekonał mnie do wstąpienia do seminarium diecezjalnego. I tak zostałem „normalnym” księdzem i powoli zasypywałem w sobie pragnienie misji. Ale Chrystus ciągle dopominał się o mnie i nie dawał mi spokoju. Aby jakoś ,,załagodzić” sprawę z Jezusem, pojechałem do pracy duszpasterskiej do Włoch, do Frascati, ale nie udało mi się ,,przekupić” Jezusa. On ciągle dopominał się o misje. Po czterech latach spędzonych we Włoszech decyzja zapadła: jadę ma misje. Ale jeszcze nie wiedziałem gdzie. Wyboru miejsca dokonał za mnie On. Po odprawionej nowennie do Ducha Świętego wysłałem maila do biskupów z krajów misyjnych, gdzie językiem oficjalnym jest hiszpański. Jednym kliknięciem wysłałem prawie 40 maili, ufając, że ten biskup, który pierwszy odpowie, otrzyma mnie w prezencie. Tak się stało, że pierwszy odpowiedział biskup Alvaro z diecezji Bayamo-Manzanillo na Kubie, gdzie pracuję już dwa lata. W ten sposób codziennie doświadczam troski z Góry o mnie i utwierdzam się w powołaniu oraz słuszności co do obranej drogi. Mojemu wyjazdowi na misje ,,winny” jest oczywiście Ruch, bo inaczej na takie ,,odloty” i szaleństwa na pewno bym się nie porwał. Zatem misja na Kubie nie jest moja – jest Chrystusa, Kościoła, archidiecezji białostockiej oraz ruchu Komunia i Wyzwolenie.

Jakie masz doświadczenie związane ze zmysłem religijnym w Twojej posłudze na Kubie?
Jechałem na misje z ogromnym spokojem i ufnością, że w końcu to nie ja jestem zbawicielem świata, że uczestniczę w misji Chrystusa, który był, jest i będzie obecny na Kubie. Dopiero tutaj zrozumiałem, że w każdym człowieku jest religijna struna, która drga, a moim zadaniem jest owe drgania pobudzać. Ostatecznie jest to odpowiedź na najgłębsze pragnienia człowieka, które nie są, nie mogą być przemijające. Rozmawiając z ludźmi, którzy mówią o sobie, że są niewierzący, widzę w nich wielkie pragnienia czegoś więcej albo Kogoś większego. Pewnego dnia jeden z tak zwanych niewierzących zadał mi pytanie: „Jak to jest, że nawet niewierzący w momencie zachwytu albo cierpienia wykrzykują: O Boże!?”.To jest to podświadome pragnienie Boga, a zarazem uznanie Jego Obecności. A z drugiej strony uwielbiam definicję wierzącego podaną przez Bruno Forte podczas rekolekcji głoszonych dla Jana Pawła II i Kurii Rzymskiej: ,,Wierzący jest biednym ateistą, który każdego dnia wysila się, aby wierzyć”. Lubię pojmować wiarę (i tego uczymy się w Ruchu) bardziej jako pytania niż odpowiedzi. Ewangelia cała utkana jest z pytań, bo one świadczą o tym, że człowiek jest istotą poszukującą Tego, który już nas znalazł.

Czym jest dla Ciebie spotkanie? Jakbyś je zdefiniował?
Spotkanie może zaistnieć jedynie pomiędzy osobami i polega na wzajemnym obdarzaniu się człowieczeństwem. Jest wielu ludzi, w tym też duchownych, którzy mają kalendarz wypełniony spotkaniami, a tak naprawdę z nikim się nie spotykają, ale jedynie stykają. Świat jest pełen pustych pseudo-spotkań, które nic nie znaczą. Prawdziwe spotkanie uczy mnie, wychowuje, porusza, prowokuje, stawia pytania o moje serce. Podobnie jest ze spotkaniem z Bogiem – Osobą. Mogę całe życie być w Kościele, Ruchu, a nigdy nie spotkać się z Bogiem, rozminąć się z Nim. Dlatego trzeba nam mniej spotkań, aby się spotkać. Modelem prawdziwego spotkania jest Jezus przy studni i Samarytanka (J 4) – otwartość na drugiego, stawianie prawdziwych pytań bez uprzedniego obmyślania odpowiedzi, podróż w głąb samego siebie i ,,kop” w codzienność, aby żyć Spotkaniem.

Czym jest dla Ciebie towarzystwo, wspólnota?
Towarzystwo jest dla mnie troską i czułością Boga o mnie i moje kapłaństwo. Poprzez przyjaciół widzę, jak Bóg troszczy się o mnie i wzywa do bycia kimś lepszym każdego dnia. Dostąpiłem wielkiej łaski, w ogóle na nią nie zasługując. Od strony negatywnej stawiam sobie pytanie: gdzie byłbym dzisiaj, gdyby nie to, że Chrystus mnie przygarnął w Ruchu? Bycie w CL nie jest dla mnie jakąś opcją, pomysłem na spędzanie wolnego czasu, ale… życiem. I dlatego powtarzam za Apostołami: „Panie, gdzie pójdę, gdzie spotkam takie miejsce, które da mi wszystko, czego moje serce potrzebuje?”.Twarze przyjaciół są dla mnie prowokacją, przebudzeniem wiary, pytaniem o moją relację z Chrystusem. Wspólnota jest dla mnie miejscem wzrostu, ale też miejscem trudnym, które weryfikuje moją wiarę. Nie szukam wspólnoty doskonałej, bo sam doskonały nie jestem, dlatego we wspólnocie mogę pozwolić sobie na „luksus niedoskonałości”, który ze strony Chrystusa jest pytaniem: „A ty czy nie ulękniesz się Mnie, przychodzącego w tej osobie, której tak nie znosisz?”. To także jest Boża troska o mnie, abym nie zatrzymywał się na pozorach, na tym, co zewnętrzne, ale wszędzie szukał Jego. To było pragnieniem księdza Giussaniego – aby Chrystus był jak najbardziej widoczny w świecie.

Czy tam, na Kubie, robisz Szkołę Wspólnoty?
Realia na Kubie są zupełnie inne, ale praktykuję codzienną Szkołę Wspólnoty z Jezusem, tak jak już o tym wspomniałem. Poza tym metodę Ruchu wykorzystuję w duszpasterstwie i spotkaniach z ludźmi. W ostatnim czasie razem z dwoma innymi emigrantami – księdzem Radkiem Kowalskim i Maćkiem Kaczyńskim (z jego inicjatywy) – rozpoczęliśmy mailową Szkołę Wspólnoty w klasycznej formie: tekst, pytania albo sugestie do tekstu, dzielenie się doświadczeniem oraz podsumowanie. Wymaga to wysiłku i wytrwałości oraz systematyczności. Zobaczymy, co z tego wyjdzie.