Komu potrzebna jest moja praca?
Kryzys. Bezrobocie. W czasie zmian ekonomicznych bitwa o znalezienie swojego miejsca otwiera tysiące pytań także w tym, kto jest już zatrudniony. Czego możemy się nauczyć dzięki temu wyzwaniu? Zapytaliśmy o to Giorgia Vittadiniego („Ślady”, nr 1/2017)Jakie są kryteria wyboru pracy? Co zrobić, gdy nie jesteśmy usatysfakcjonowani swoim miejscem pracy? Czy można przyjąć pracę, która się nie podoba? Za ile? Jak bardzo liczą się aspiracje, pragnienia i ambicje? Jak pogodzić życie rodzinne z karierą? „Są to pytania, które często zadają mi młodzi, ale które dotyczą wszystkich, także tego, kto pracuje od lat. Są oznaką sytuacji, która staje się wciąż coraz bardziej ponaglająca” – mówi Giorgio Vittadini, prezes Fundacji dla Pomocniczości oraz profesor statystyki metodologicznej na Uniwersytecie Bicocca w Mediolanie, który poświęcił temu zagadnieniu wieloletnie badania. Rzeczywistość mówi o powszechnej tymczasowości, zredukowanych wynagrodzeniach, dużej rywalizacji, budzącym zaniepokojenie zatrudnieniu w niepełnym wymiarze godzin i bezrobociu. Ale także o wciąż coraz większej ilości czasu poświęcanego pracy. Następnie są szacunki dotyczące kryzysu, który nie przestaje dawać się we znaki od 2008 roku… I mroczna przyszłość przed nami. „W tego rodzaju panoramie, zmieniającej się nieustannie i pełnej niepewności, największym ryzykiem jest ryzyko pozostania zgniecionym”.
Zacznijmy więc od tego kontekstu. Przeprowadził Pan badania nad zasobami ludzkimi oraz zmianami, które dotykają relacji między pracą a osobą. O co toczy się gra?
Przede wszystkim chodzi o jedną koncepcję. Albo lepiej: początek bitwy między dwiema koncepcjami. Pierwsza pojmuje pracę jako coś wszechogarniającego, co zawiera w sobie znaczenie, przez co ty jesteś pracą, twoją karierą, bez swojej tożsamości, spłaszczony i użyteczny dla przedsiębiorstwa. Bez ideałów, zdeterminowany tylko osiągnięciem indywidualnego zysku. Przed kryzysem wydawało się, że zbiorowy dobrobyt może zrodzić się tylko z tego braku wartości, z tego egoizmu pojedynczej osoby, jak w XVII-wiecznej bajce o pszczołach Bernarda de Mandeville’a. W czasie kryzysu gospodarczego zobaczono natomiast, w jaki sposób często prowadzi to do perwersyjnych skutków, także w przypadku normalnej osoby, która odniosła sukces. Wszystko poświęca się dla kariery, ale kiedy okazuje się ona macochą i porzuca człowieka, w wieku 50 lat czuje się on skończony, pogrąża się w depresji, ponieważ szedł naprzód przekonany, że jest wart tyle, ile jest w stanie zrobić.
Ale wydaje się, że wielu uchyla się przed pracą, pracuje źle…
To jest ta sama koncepcja, ale rozumiana na odwrót. Myślenie, że życie znajduje się z jednej strony, poza pracą. Poddanie się tej logice oznacza zamknięcie się w swojej parafii, w związku zawodowym, w rodzinie, w zainteresowaniach albo w czymś innym. Uważam, że firma jest rodzajem dojnej krowy: wynoszę na zewnątrz pensję, daję z siebie minimum, „moja droga firmo, twój los nie jest moim losem”. Także w tym przypadku człowiek jest nieludzki, podzielony, wyalienowany tak samo jak ten, dla którego robienie kariery jest jedynym ideałem.
Jaka jest więc alternatywna koncepcja?
Jest coraz więcej empirycznych oczywistości, które pokazują, jak bardzo konieczne jest odzyskanie w pracy character skills (cech charakterologicznych, umiejętności indywidualnych – przyp. red.) związanych z pierwotnymi aspektami osoby: stałości emocjonalnej, przyjacielskości, otwartości na doświadczenie, by wymienić tylko niektóre. Wielu znawców zasobów ludzkich i ekonomicznych, w pierwszej kolejności James Heckman, laureat Nagrody Nobla w dziedzinie ekonomii, zauważyło, że efektywność pracy często zależy od tych aspektów. Kilka dni temu pewien wykładowca finansów w Denver napisał o tym do mnie, twierdząc, że ostatnio zaczynają torować sobie drogę, w niesłychany sposób, teorie, które pokazują, w jaki sposób tło edukacyjne i kulturowe, wiek i cechy charakteru przyczyniają się do wyjaśnienia niektórych zmiennych także w jego dziedzinie. Jest więc pytanie, czy „osoba” ma związek czy też nie z wynikiem gospodarczym, czy robi różnicę.
I co Pan odpowiada?
Że ma związek, jakżeby nie! I zauważamy to wciąż coraz wyraźniej. Okazuje się, że nawet wielcy przedsiębiorcy nie są chorymi na sukces piłami, ale osobami, które wychodzą od „czegoś innego”.
Na przykład?
Pomyślmy o laickim micie Steve’a Jobsa, który jedzie do Stanford w japonkach, nie kończy studiów i uczy się tylko kaligrafii. Jego wielki wkład, bardziej niż informatyki, dotyczył komunikacji: przeczuł, że przed ekranem znajduje się osoba, w większości przypadków posiadająca małą wiedzę techniczną. Utożsamił się z tą osobą i wymyślił proste w obsłudze urządzenia, takie jak Mac, iPhone i iPad. Wszyscy geniusze przedsiębiorczości są takimi osobami. Menadżer może zadowolić się zarządzaniem, ale przedsiębiorca, który wymyśla i rozwija nowy produkt, musi cechować się ludzką genialnością, zdolnością przeczuwania ludzkiej potrzeby, zrozumienia, jakie mogą być pozytywne punkty zbiegu rzeczywistości. „Ludzki geniusz” znajduje się także u początków rozwoju ekonomicznego. Saint-Exupéry mówi, że aby zbudować statek, nie wystarczy zebrać razem siłę roboczą, materiały, projekty: musisz mieć pojęcie o nieskończoności morza. Badania nad character skills, o których wspominaliśmy, skłaniają nas do zastanowienia się nad tymi aspektami. Niestety, wielu spośród tych, którzy zaczynają uznawać pozytywny wpływ cech charakteru pracownika na jakość jego pracy (non-cognitive skills), sądzi, że cechy te są nowymi mechanizmami działania człowieka.
W jakim sensie?
Pomyśl o idei team building, nowej technice kształcenia menadżerskiego. Uważa się, że by ukształtować twórczość człowieka i uczynić go zdolnym do bycia gotowym do zmiany, trzeba umieścić go w ekstremalnych warunkach, w których mógłby rozwinąć równie ekstremalne reakcje: odnaleźć nocą położony w lesie hotel, uprawiać rafting… Tymczasem trzeba, by człowiek na nowo odkrył swoje serce, swój rozum, smak swojej wolności, pragnienie pełnego i całościowego szczęścia. Jest to „coś innego”, co nie może być wprowadzane przy pomocy nowych procedur. „Coś, co przychodzi wcześniej” niż praca, co „rodzi się” poza przedsiębiorstwem, co nie przynależy do przedsiębiorstwa. I to często wywołuje skandal.
Dlaczego?
Jak powiedzieliśmy wcześniej, panuje powszechne przekonanie, że nikt nie może ci być potrzebny, jeśli nie jesteś jego panem. Tymczasem jest odwrotnie. Właśnie dlatego, że człowiek jest wolny, może służyć ci lepiej. W imperium rzymskim pierwsi chrześcijanie nigdy nie kwestionowali władzy. Mówili po prostu: „Ja do ciebie nie należę”. Mogli być żołnierzami, ale bez okadzania cesarza. Święci tacy jak Nabor i Feliks, Gerwazy i Protazy dali się za to zamordować. Tutaj chodzi o to samo. Wyzwanie polega na tym, że ja służę przedsiębiorstwu, pomagam ci i pracuję, jeśli wcześniej pozwolisz mi być wolnym. Tymczasem jako pracownik słyszysz: „Nie, ja chcę wszystko”.
Ale czym jest to „coś, co przychodzi wcześniej”?
Jest to serce osoby. Coś, co wzbudza pragnienie kogoś lub czegoś, co odpowiedziałoby na twoją potrzebę szczęścia, sprawiedliwości, piękna. A to, co budzi w tobie pragnienie sensu w tym, co robisz, to twój charakter, twoja osobowość zgodnie z twoim najgłębszym pochodzeniem.
Czym jest to pochodzenie?
Sercem pracy jest miłość do tego, wobec czego człowiek staje, do warunków pracy, nawet trudnych. Tak jak Vicenzina w piosence Enzo Jannacciego. Dlaczego są osoby, które wykonują proste prace i są zawsze zadowolone? Przede wszystkim ponieważ wiedzą, że dzięki ich pracy, pensji, którą otrzymują, ktoś, kogo kochają, ma zapewniony byt. Myślę o tych, którzy emigrowali, by pracować w kopalniach, o ludziach, którzy kochali rodzinę i którzy opuścili ją, by może nawet wyjechać za granicę. Codziennie kilometry pod ziemią. Niebezpieczne życie, by wysłać do domu pieniądze. Miłość nadawała temu wszystkiemu rację. Następnie smak wnoszenia wkładu swoim trudem w dobrobyt swojego narodu. I jeszcze percepcja, także w prostej pracy, że przekształca się rzeczywistość, by uczynić ją lepszą.
A więc problem polega na tym, że brakuje już tej świadomości?
Stwierdzenie czegoś takiego jest defensywne. Łatwo powiedzieć, że nie ma już nic. Trzeba poszukać takich przykładów. Dostrzec je. Ludzie dobrej woli, którzy nie mają żadnego „wcześniej” ani „potem”, może nawet nie wiedzą dlaczego, ale ten kawałek rzeczywistości, który mają przed sobą, traktują poważnie. Ileż opiekunek ludzi starszych pracuje bardzo ciężko, by móc wysłać pieniądze rodzinie? Kochają kogoś i tą miłością nadają rację temu, co robią. To samo odnosi się do wielu imigrantów. W bożonarodzeniowy wieczór spotkałem chłopaka, który sprzedawał kwiaty na ulicy. Z trudem przychodzi mu wykonywanie tej pracy, trudno z tego żyć; oszczędza na jedzeniu, ponieważ utrzymuje swoich rodziców w Bangladeszu. Miał stałą prace, którą stracił; dla mnie widok tej osoby sprzedającej kwiaty daje pojęcie o umiłowaniu pracy, ponieważ jest związana z miłością, z uczuciem. Jest to inny priorytet, który zmienia jednak okoliczność.
Ale takie przypadki to rzadkość…
Nie, wielu ludzi kocha swoją pracę. Młodzież, która chce wpłynąć na rzeczywistość i stworzyć dla siebie przyszłość, dla narodu, do którego należy, albo być może emigrując. Mamy, które chcą troszczyć się o rodzinę i pracować. Nauczyciele, którzy uczą w zniszczonych szkołach. Ludzie, którzy znajdują smak w uczeniu się zawodu albo odkrywaniu możliwości – nie przeciwko, ale dla człowieka – dla nowych technologii, takich jak czwarta rewolucja przemysłowa. Pracownicy i przedsiębiorcy, którzy robią wszystko, by ocalić fabrykę i znaleźć nowe zajęcia. Ludzie, którzy pracują z pasją, mimo że na tymczasowych umowach.
Jak przeżywać pracę po ludzku?
Myślę, że trzeba pamiętać o trzech kryteriach, o których wspominał ksiądz Giussani, mówiąc o powołaniu. Przede wszystkim trzeba zacząć od swojego serca, od pragnienia, od swoich aspiracji, od swoich pasji, od swoich talentów. Dzisiaj często nie patrzy się na to, ponieważ nie mamy do siebie zaufania, nie zauważamy, że posiadamy serce, w którym znajduje się coś pięknego. Tymczasem osobista predyspozycja jest darem. Jest tylko jeden sposób, by zrozumieć, że te predyspozycje mogą się zrealizować, i jest to drugie kryterium: zweryfikowanie znaków rzeczywistości, czy nasze predyspozycje mogą się zrealizować takie, jakimi są, czy też muszą zostać zmodyfikowane w oparciu o sugestie rzeczywistości. Odkrywając ponadto, że te zmiany kierunku nie są czymś gorszym dla zrealizowania siebie, ale tylko sprecyzowaniem drogi. Wiele lat temu były dziewczyny, które po śmierci rodziców nie wychodziły za mąż, przerywały naukę i szły do pracy, by opiekować się młodszym rodzeństwem. Może się tak stać wiele razy w życiu, także w bardziej pogmatwanych okolicznościach. I po trzecie, nie trzeba demonizować, ale dowartościowywać tego, kto patrząc na to, co wydarza się wokół niego, chce oddać się do dyspozycji, by służyć rzeczywistości w jej najbardziej oczywistych potrzebach. Dlatego może na przykład być lekarzem albo pielęgniarką, by zaspokoić potrzeby chorych, albo chcieć nauczać czy też poświęcić się dla biednych. I wykonywać te zawody, jeśli daje radę.
A więc coś zupełnie innego niż problem wagi czy kalkulatora.
Tak. Trzeba wychowywać do rozpoznawania swoich predyspozycji, do posłuszeństwa rzeczywistości, do bezinteresownego działania. Może się tak stać tylko poprzez wzorzec dorosłych, którzy towarzyszą i wskazują drogę. Mam na myśli przykłady takich stowarzyszeń jak Galdus w Mediolanie, Kometa w Como, Piazza dei Mestieri w Turynie oraz inne rzeczywistości, które dają możliwość wyuczenia się zawodu: cukiernika, kosmetyczki, stolarza… Nie jako dobre rozwiązanie dla młodzieży, której grozi najczęściej porzucenie szkoły. Co takiego robią młodzi w tych środowiskach? Mądrze prowadzeni zakasują ręce do roboty, próbują. I zaczynają odkrywać, że mogą kochać to, co robią. Nie tylko dzięki uczeniu ich techniki, ale budzeniu w nich pasji. Potrzeba kogoś, kto by powiedział: „Spróbuj, zobacz, zrób, rozmontuj”. Kto pozwoli ci odkryć twoje serce. Pracę się „traci”, ponieważ człowiek traci serce. A więc tę zdolność do budowania, którą posiada w środku. Jeśli odzyskasz serce, odzyskasz ścieżkę prowadzącą do pracy.
Jednym słowem, potrzebni są świadkowie. Ale kto?
Potrzeba osób, które oddają życie, by ktoś inny żył. „Nie ma większej ofiary niż życie swoje oddać za dzieło kogoś innego”. Ludzi, którzy w codziennej pracy znajdują smak i sprawiają, że nabierają go też inni, ucząc technik i woli pracy niezależnie od okoliczności, w jakich się znajdujemy.
A co takiego dodaje wiara?
Kiedy zacząłem pracować, pokazano mi obraz i ukryty za nim krzyż. To tak jakby powiedzieć: „Widzisz? Nikt go nie usuwa, ale nie może być widoczny”. W obliczu zastrzeżenia, że aby tam być, musiałem być „tylko uniwersytetem”, zrozumiałem, że dla mnie wiara nie była tylko ideologiczną przynależnością, którą trzeba było ukrywać albo pokazywać. Była Kimś, kto mi towarzyszył, tym samym, który był cieślą dwa tysiące lat wcześniej. On prowadził rozmowę z moim sercem, jako niewidzialna, znajdująca się zawsze blisko mnie obecność, wyryta na obliczach chrześcijańskiej wspólnoty, w którą się wcieliła, na obliczach, które mnie korygowały, inspirowały, umacniały, doradzały mi, a przede wszystkim nauczyły mnie rozpoznawać, że On jest ze mną. Co za pomoc w bardziej ludzkim przeżywaniu pracy!