On tu był, jest i będzie
Świadectwo wiary, wielkiej pokory i… ogromnego poczucia humoru. Opowieść o życiu na Kubie. Zachęcamy do lektury i modlitwy, ponieważ każdy gest przyjaźni i oznaki duchowej bliskości są bardzo ważneOpowieść o życiu na Kubie księdza ADAMA WIŃSKIEGO z diecezji białostockiej, który na misjach w tym kraju przebywa od roku. Zachęcamy do lektury i modlitwy w jego intencji, ponieważ, jak sam wyznaje, każdy gest przyjaźni i oznaki duchowej bliskości są dla niego bardzo ważne.
„Wiara umacnia się, gdy jest przekazywana”. Przekazywana nie jako doktryna czy zasoby muzealne, ale jako żywe i osobiste spotkanie z Chrystusem. Misje to głoszenie „bez głoszenia”. Misje to pokazywanie Jego we mnie i obok mnie, i wszędzie – to są moje pierwsze odkrycia po prawie już rocznej pracy na Kubie, w diecezji Bayamo-Manzanillo, w parafii Jiguani. On tu jest, On był tu przede mną i On będzie tu po mnie. Więc mogę odetchnąć z ulgą, nie muszę być „jedynym zbawicielem świata”, skoro On jest. Mogę być spokojny i nie tylko nauczać, ale i uczyć się, patrząc na rzeczywistość. I tym uczeniem się chcę się z Wami podzielić.
Misje są po to, aby się nawracać, aby wracać do Niego, bo niby gdzie miałbym pójść, jeśli nawet fizycznie wszystko jest tak daleko. Kiedy wszystko wydaje się obce, jedynym bliskim i znanym jest On, Sprawca całego „zamieszania” w moim życiu. Moim nauczycielem jest rzeczywistość i otwarte oczy.
Jeden z moich kościołów (a mam ich, to znaczy wspólnot, dziewięć) otwiera starszy już Juan, biedak zbierający puszki i mający trudności z mówieniem. Kiedy wyruszam do miasta, zbieram puszki dla Juana, dzięki temu żyje i uczy mnie żyć Życiem. Gdy Juan otwiera kościół (raz go podejrzałem), na początku całuje stópki Matki Bożej i zwyczajnie mówi: „Buenos dias, Mama!”. Następnie idzie przed Najświętszy Sakrament i głośno przemawia do Boga. Oto mój misjonarz – który przeżywa zwyczajną wiarę jako świadomość, że On jest i że jest obok.
Bob Budowniczy. Misje to nie to, co ja robię, ale to, co robi On. Zachwycenie się Bożym działaniem, zauważenie, jak On przychodzi. Na przykład wtedy, gdy po kilku miesiącach pobytu, gdy już ściany zaczęły się sypać, a tynki odpadać, postanowiłem zamienić się w Boba Budowniczego. Tynkowanie, malowanie, a do tego walka o materiały, bo przecież nie da się kupić farby ani pędzla, a gwoździe były ostatnio w sklepie trzy lata temu – sklepowa dobrze ten moment pamięta… Z tymi wszystkimi remontami byłem już finansowo na zerze, nawet nie miałem kasy na doładowanie telefonu… Więc, co tu dużo myśleć, powiedziałem o tym Szefowi. W końcu to On jest od cudów… Farby pokończone, murarzowi niezapłacone, więc trochę podminowany chodzę i krzyczę Mu: „Ty będziesz się tłumaczył ludziom, ja nie mam zamiaru! Skoro mnie wrobiłeś w to całe…” (tutaj cenzuruję). Po trzech dniach, w niedzielę, przyjeżdża parafianin z Hawany – wielkiego świata dla nas, ludzi z najdalszej prowincji – i przekazuje mi kopertę pełną pieniędzy… No cóż, chyba się już starzeję, bo łezka mi się w oku zakręciła, że ja, taki niedowiarek, a tu kolejny znak Bożej troski i czułości… Wszystko z Jego ręki! Liczę kasę, by sprawdzić, na co jej wystarczy i… nie wierzę własnym oczom – dostałem dokładnie tyle, ile brakowało, ani więcej, ani mniej… Misje to podziwianie, jak On działa.
Akapit dla odważnych. Ewangeliczna logika jest taka: najmniejszy jest największy, ostatni jest pierwszym. Kiedy misjonarz odnosi sukces? Kiedy już nic nie może, nawet słowa powiedzieć. W czym tkwi ten sukces? Zaczyna… wierzyć i ufać… Żołądek misjonarza to jurajski park, swoista arka Noego, gdzie żyjątek bez liku… I nie da się tego uniknąć, wystarczy się z tym pogodzić. Czasami przychodzi moment słabości, a, jak wiecie, mężczyzna nie choruje – on walczy o życie… I wtedy nic się już nie da zrobić, a jak nie da się nic zrobić, to wszystko może zrobić On. Chorób się specjalnie nie klasyfikuje, zwyczajnie są takie, co mijają, i cała reszta. Moja na szczęście minęła. Gorączki i drgawki dnia pierwszego, nocą wymioty i biegunki. Biegunki i wymioty, i drgawki… Do tego łamanie w kościach i paraliże… A potem wszystko staje się obojętne i przychodzi bardzo długi sen (zresztą w tym wszystkim, co się z człowieka różnymi drogami wydostało…). Później pogotowie, kroplówki i nowe życie. W takich okolicznościach i zapachach zacząłem rozumieć, kim jestem i że jedyne, co ma znaczenie, to On…
Chodzący znak zapytania. Misje to nie sprawa liczby nawróconych, zbudowanych kaplic czy innych zestawień, które wpędzają w pawią dumę, ale raczej bycie znakiem zapytania dla miejscowych ludzi: „Jak to jest, że on zostawia wszystko i siedzi tu w kraju, z którego wszyscy byśmy chętnie uciekli? W kraju, z którego nawet nasi kapłani wylecieli do Stanów Zjednoczonych” (a stanowili 25% duchowieństwa na Kubie!!!). Bycie chodzącym znakiem zapytania i prowokacją – oto zadanie misjonarza. Dlatego siadam na murku, schodach, w parku i zaczepiam ludzi bez wygórowanych oczekiwań. Gdyby Chrystus chciał w jednej chwili nawrócić cały świat, czyż nie mógłby tego zrobić? Zatem chrześcijaństwo jest sprawą kryzysu i znajduje się w nieustannym dołku, abyśmy widzieli, że nie wiemy, i ufali, że On wie, co robi. Pierwsze pytanie na lotnisku brzmiało: „Co pan robi w życiu?”. Usłyszawszy odpowiedź, wydaje się zwyczajną, że jestem księdzem, kobieta zwołuje koleżanki, które pytają zadziwione: „Cóż to takiego jest ksiądz?”. Mówię: „Kościół, religia, wiara”, na co wtedy kiwają głowami. To, co wydaje mi się proste i jasne, wcale nie musi takie być dla innych. I w głowach rodzi się im wówczas pytanie: co on tu robi? Albo jeszcze lepiej: dlaczego, dla Kogo?
Samotność. Misje to doświadczenie skrajnej samotności i związanego z nią cierpienia. Samotności fizycznej, związanej z brakiem obecności kogoś, kto mówi tym samym językiem, myśli podobnie. Samotności myślenia o rodzinie, bliskich, przyjaciołach czy nawet śniegu. Samotności wynikającej z odkrycia, że sam sobie nie wystarczam, że zawsze mi czegoś albo Kogoś brakuje, że sam nie odpowiem sobie na podstawowe pytania. To wszystko rodzi ból, ale zarazem spokój, bo skoro On jest, to wszystko jest dobrze. Misje budzą świadomość i boleśnie przywołują do bliskości z Chrystusem, bez którego nic nie mogę uczynić.
Nie boję się powiedzianego przy święceniach „tak” i nie boję się tego, dokąd On chce mnie prowadzić. Bo już teraz otrzymałem stokroć więcej braci i sióstr, domów i wiosek. Nie boję się, bo za jedno „tak” otrzymałem wszystko, dlatego z ufnością i radością powtarzam: „Nie mam nic swojego, wszystko z ręki Twej, ale mnie samego przyjąć chciej!”.