Kamień usunięty z mojego domu
Była buddyjska intelektualistka CLAIRE LY, która ocalała z obozu pracy reżimu Pol Pota, opowiada o swoim nawróceniu na katolicyzm. O więzi z Bogiem, który wtargnął w ciszę więzienia oraz o spotkaniu z człowieczeństwem Jezusa (Ślady 1/2013)„Spójrz na mnie. Byłam dzielna. Musisz mnie pochwalić”. Wieczorem, w słabym świetle dużego pomieszczenia rozmawia zawsze tylko z Nim. Ze swoim wrogiem. Nadała mu nawet imię: „Bóg ludzi Zachodu”. Nie istnieje, jest tylko mentalnym wytworem, na którym trzeba się skoncentrować. Jako poważna buddyjska intelektualistka wybrała Go, by na Nim wyładować złość i dać upust zaniepokojeniu. By nie umrzeć z bólu. I by nie zdradzić spójności drogi środka, która prowadzi do nirwany. „W buddyzmie nie można żywić negatywnych uczuć. Tylko Jemu mogłam powiedzieć o tym, co przeżywałam”. Ona, ofiara przemocy killing fields, obozów pracy przymusowej, stworzonych przez reżim Pol Pota w celu urzeczywistnienia komunistycznej utopii.
Jest rok 1977, Claire Ly przebywa w obozie pracy od dwóch lat. W kwietniu 1975 roku Czerwoni Khmerowie, rewolucyjni partyzanci, zastrzelili jej ojca i męża. Ona sama wyruszyła w drogę ze swoim trzyletnim synem i nienarodzoną jeszcze córką pod sercem. Wraz z tysiącami innych kobiet, pochodzących z miasta podobnie jak ona, przyzwyczajonych do życia w mieście, a teraz zmuszonych do pracy na podmokłych polach. Pobudka o godzinie 4.00, stają gęsiego, jedna za drugą, by nie mogły ze sobą rozmawiać: cały dzień pochylone nad ryżem i wodą, wieczorem na kursach politycznej reedukacji. Za niepoprawną odpowiedź – uderzenie w kark. Wiele kobiet się rozchorowuje. Claire nie. Wówczas rzuca wyzwanie owemu wyimaginowanemu Bogu: „Widziałeś? Jestem silną kobietą: byłam intelektualistką, a teraz oto pracuję na roli. Jestem buddystką, dlatego poczekam. Dopóki nie usłyszę pochwały od Ciebie”.
A On? „A On nigdy mnie nie pochwalił – wybucha dzisiaj dziecięcym śmiechem, 45 lat później. – Wtedy, pośród tamtej ciszy, dowiedziałam się jednak, że On jest”.
„Jestem!”. Wykłada w Instytucie Nauk i Teologii Religii w Marsylii we Francji, gdzie mieszka od 1980 roku. Z ojczyzny wyjechała, przeżywszy cztery lata reżimu oraz więzienia, które pozbawiły życia dwa miliony Kambodżan. Cztery lata masowych morderstw oraz zbiorowych mogił, a dla niej cztery lata rozmowy z Bogiem, który był wcieleniem doskonałego winowajcy: „Ponieważ marksizm zrodził się na Zachodzie, a ja potrzebowałam czegoś bardzo wielkiego, na czym mogłabym się wyładować. Odbierano mi tożsamość”. Odarta z miłości, ogołocona z tego, co było, również zewnętrznie – uniform, ogolona głowa – zmuszona do karmienia swoim mlekiem dzieci innych kobiet, ponieważ były to „dzieci reżimu”, i niewymawiania imion swoich własnych: byli tylko syn i córka. Jednak w tym akcie szaleństwa, który unicestwiał wszelkie ludzkie rysy, ona nie przestawała odczuwać potrzeby: „Chciałam krzyczeć: ja tu jestem!”. W tym wirze indoktrynacji i śmierci rościła sobie prawo do życia. Nie mogła zaakceptować logiki usprawiedliwiającej to, co się wydarzało, karmy, dla której zło jest zadośćuczynieniem za grzechy popełnione we wcześniejszych życiach: „Nie mogłam pojąć, że ten, kogo kochałam, został zamordowany za swoje grzechy”.
W ten sposób zaczyna krzyczeć o tym wszystkim do „Boga ludzi Zachodu”: „Przez dwa lata obrażałam Go, nie przejmując się Jego istnieniem. To jednak wytworzyło przestrzeń między mną a Nim”. Przestrzeń „konieczną”, mówi, „tak różną od wchłaniającej wszystko boskości”. Opowiada o tym, co rozpoczęło się wtedy w wielkiej tajemnicy miłości. „Tak jest. W miłości zawsze dziękujesz za to, że jesteś kochany, i dajesz drugiemu władzę, by cię zranił. Ja pozwoliłam Bogu także na to, by mnie krzywdził, by nie odpowiadał. W ogóle sobie tego nie uświadamiałam, nagle jednak obydwoje staliśmy się wolni”. Dopiero z czasem zrozumiała, czym była owa relacja i wolność.
Zanim rozpętało się piekło, Claire mieszkała w stolicy Phnom-Penh. „Po okresie nauczania filozofii w liceach stanęłam na czele jednego z departamentów w Ministerstwie Edukacji”. Jest kobietą delikatną. Znalazła się w centrum najokrutniejszej zawieruchy, nie pozostawiła ona na niej jednak żadnego śladu. Nie przynależała do niej. „Ideologia pogwałciła u podstaw buddyzm therawada i wyniszczyła duchowych mistrzów”. Ukształtowała katów i ofiary wywodzących się z tego samego narodu, tej samej krwi, wyznających tę samą religię. Jej ziemia została pozbawiona duszy. Ona natomiast postanowiła natychmiast wyjechać z dwójką dzieci. Przeniknięta „głębokim pokojem”, który zawsze jej towarzyszył. „Wtedy jeszcze nie rozumiałam, że nie był to mój pokój”.
Dwa powody. Wyrusza w drogę uchodźców w kierunku Tajlandii i stamtąd emigruje do Francji w roku 1980. Jedną z pierwszych rzeczy, na które się natyka podczas swoich duchowych poszukiwań, jest encyklika Jana Pawła II Dives in Misericordia. „Przeczytałam ją i jako filozof chciałam zweryfikować jej spójność. W ten sposób udałam się do księdza, który pomógł mi tuż po przyjeździe, i poprosiłam o egzemplarz Ewangelii. Zaczęłam czytać”. Od razu zafascynowała ją postać Jezusa. „Tamten człowiek cierpiał, płakał. Był taki jak ja. Znał moje doświadczenie. Budda jest człowiekiem, ale tak bardzo doskonałym, że nie ma w nim niczego ludzkiego”. W każdym razie Jezus pozostawał tylko mistrzem, a ona kobietą, która Go słuchała. „To obcowanie z Nim, z Jego człowieczeństwem doprowadziło mnie do wiary”. Pewnego dnia, uczestnicząc we mszy św., wyraźnie usłyszała, że Chrystus mówił do niej: „Od dawna idę już z tobą, ale nie chciałaś Mnie rozpoznać”. „Wtedy zauważyłam, że głęboki pokój został mi dany przez Kogoś Innego. I postanowiłam za Nim podążyć”. Chrzest przyjęła 24 kwietnia 1983 roku, w wieku 37 lat.
Mówi, że chrześcijaństwo uwiodło ją z dwóch powodów. „To jest Bóg, który wchodzi w moje życie”. Następnie stoi na straży wolności. „Na tym polega wielkość mojego człowieczeństwa: mogę w sposób wolny i rozumny odpowiedzieć na wezwanie Chrystusa. Jestem także wolna w tym, by nie pełnić Bożej woli. Tak jak On jest wolny, by nie czynić mojej…” – śmieje się. O paradoksie tej relacji mówi podekscytowana. To jest „zranienie”, które jej nie złamało. Oraz „rozumna decyzja”, by zaakceptować szaleństwo: „Ponieważ Zmartwychwstanie jest szaleństwem. Bez niego jednak moja wiara jest próżna. To jest szaleństwo, które zmusza mnie do używania całego mojego serca i rozumu”.
Jedna rzecz pomaga pewności: „Moje zranienie”. Myśli o tym wszystkim, co przeżyła, o scenach z filmu Pola śmierci, który pokazuje na komputerze. „Zostałam zraniona przez miłość”. Nie mówi o tym, o czym myślisz: „Moja wiara jest zranioną pewnością. Nie jest zamknięta, skończona. Nie. Otwiera cały mój byt na Boga, który mnie poprzedza i którego nie posiadam”. Zauważa, że po francusku mówi się tak samo jak po włosku: ho la fede [mam wiarę]. „To nie jest dobro, które posiadamy!” – śmieje się. Potem znów poważnieje: „To jest kamień usunięty z mojego grobu”. Miłość, która zjawiła się po to, by się ukazać pośród złości, „w moim prawdziwym więzieniu”, i wstrząsnąć buddyjską spójnością, „ponieważ pozwala mi kochać siebie taką, jaką jestem, tak niedoskonałą, tak kruchą w środku. I pozwala mi kochać świat takim, jakim on jest, a nie takim, jakim chciałabym, by był”.
Znalazła również słowa, by wyrazić rozlegający się w niej krzyk, to roszczenie, by być obecną, gdy wszystko było negowane: „«Ja» nie jest jakąś iluzją. Ja naprawdę istnieję. Nie jestem jakąś cząsteczką całkowicie metafizyczną: jestem jedyna w swoim rodzaju, zapisana na zawsze w sercu mojego Boga. Dlatego jestem całością, nieredukowalną do tego, co robię”. Ponownie myśli o tożsamości, która została jej wydarta. Nie przywrócił jej ani czas, ani międzynarodowe trybunały: „Każdego dnia żyję w pełni tylko wtedy, gdy pozostaję w relacji z Bogiem. Moja tożsamość to stawanie się”.
To nie żadna idea. Do Kambodży wróciła po raz pierwszy w 2003 roku. „W kulturze uformowanej przez buddyzm pragnę zaświadczyć o nadziei, która mnie przepełnia”. Uformowanej tak, jak była uformowana ona. „Nawrócenie było dla mnie radykalną zmianą, nie skokiem w nicość. To jest droga: od człowieczeństwa Chrystusa do Jego boskości. Jako buddystka uwierzyłam w tajemnicę Wcielenia całym swoim umysłem. Nawet jeśli nie jest to akt zwykłej myśli, rozumowanie. Zło – „to prawdziwe” – uściśla – jest czymś, co wyzerowuje każdy intelektualny dyskurs: „A odpowiedź, wiara, to nie żadna idea, ale doświadczanie w sobie siły, która nie pochodzi ode mnie”.
Mówi zawsze o wierze jako o drodze. „To nie jest ulewny deszcz, trwający kilka godzin. To jest strużka wody, wnikająca w pęknięcia mojej pustyni. Pełnia nawet wewnątrz braku”. W buddyzmie szczęście jest chluśnięciem wody: ręce starają się ją uchwycić, ale ona przepływa przez palce i spadając na ziemię, staje się błotem. „To prawda – mówi Claire. – Nie pozwala się uchwycić. W chrześcijaństwie tymczasem woda nigdy nie przestaje wytryskiwać. A przygoda polega na tym, by nie zamykać rąk. Trzeba je otwierać. Podążamy za Jezusem, który wskazał drogę i jest naszym towarzyszem walki w życiu. Ponieważ życie nie ma końca. A gorące serce wciąż wyrusza w nią na nowo. Może tylko wyruszać w nią wciąż na nowo, zawsze”.