Mieszkanie Benedetty Bianchi Porro
Młoda rzymianka umiera po długiej chorobie. Świadectwo, które pokrzepia na duchu w znoszeniu dramatycznych okoliczności życia i w trudzie wiary. Wędrówka w stronę świętości, dla wszystkich konkretny ideał (Tracce, lipiec 2001)Wchodzi wartkim krokiem do mieszkania pełnego światła od tamtego dnia na początku czerwca. Siada na brzegu kanapy, bierze do ręki leżący tam egzemplarz Tracce: „Piękna okładka! To Twoje czasopismo?”. „Tak”. Kieruje szybko wzrok na Konrada, na jego żonę Pię. Uśmiecha się: „On był ulubieńcem Benedetty. Ja go beształam, bo tracił czas na pisanie wierszy a ona stawała w jego obronie i mówiła mi, że nie rozumiem. Miała rację”. „Benedetta miała cierpliwość, cierpliwą miłość do ludzi…”. Na chwilę głos mamy Benedetty łamie się a w oczach pojawiają się łzy. Ale kim była Benedetta Bianchi Porro, zmarła w wieku 27 lat po długiej chorobie, która w ostatnich sześciu miesiącach uczyniła ją głuchą, ślepą, na wpół sparaliżowaną i unieruchomiła w łóżku, i której proces beatyfikacyjny aktualnie się toczy?
Pani Elsa natychmiast bierze się w garść, powraca stanowczy, dźwięczny głos, zdradzając rzymskie korzenie. „Benedetta… Benedetta była piękną dziewczyną, bardzo inteligentną – gdyby nie przeszkodziła jej w tym choroba, zostałaby absolwentką medycyny w wieku 23 lat, pogodna, radosna, posiadająca nadzwyczajną zdolność gromadzenia wokół siebie ludzi. Aż do końca. Jej mieszkanie zawsze było pełne przyjaciół, duchownych, którzy przychodzili, żeby ją spotkać. To było nieustanne tam i z powrotem. To był nieustanny harmider. Ponieważ miała ona coś do zakomunikowania: konkretną wiarę, przeżywaną w sytuacji cierpienia. Widziałam wiele osób, które wychodziły z jej mieszkania ze łzami w oczach, poruszeni tym, co im powiedziała. Ale co do tego była powściągliwa, wycofana, zachowywała dystans, nie chciała być wyróżniana. Często mówiła mi: „Mamo, nie mam żadnych zasług. Pan dał mi talenty. Trzeba Mu tylko dziękować”. Być może lepiej to wyjaśni pewien fakt. Była Wielkanoc. Jej ostatnia Wielkanoc. Przy stole toczyła się bardzo ożywiona dyskusja. A ona, choć była głucha, zorientowała się. Kiedy zaprowadziłam ją do łóżka, zapytała mnie, dlaczego takie ożywienie. „Mówiliśmy o tobie. Mówiliśmy, że jesteś święta. Dlatego wszystko akceptujesz”. A ona rykoszetem: „Skończcie z tym gadaniem. Jeśli to, co mówicie, nie jest prawdą, jesteście hipokrytami. Jeśli to prawda, mniej gadaniny i starajcie się mnie naśladować”. Następnego dnia relacjonowałam to, co się wydarzyło, pewnemu zakonnikowi, komentując to tak: „Benedetta jest także zazdrosna!” „To nie zazdrość. Zapamiętaj sobie to jej zdanie, bo to zdanie na miarę świętych”. Zaznaczyłam je w swoim sercu.
Mieszkanie pełne ludzi. Ale jak można było się z nią komunikować, ślepą i głuchą? „My byliśmy jej piórem – tłumaczy Konrad . Na początku, kiedy była tylko głucha, używaliśmy alfabetu migowego; potem, kiedy doszła ślepota, kładła swoją rękę na naszej, żeby „czytać” litery alfabetu. W ten sposób prowadziliśmy ciągły dialog. Carmen, druga siostra, była bardzo szybka. Benedetta pozwoliła nam dotknąć paradoksu krzyża. Jakie zbawienie może ci dać choroba, która krok po kroku zabiera ci możliwość komunikowania się? A tymczasem nie. Im bardziej choroba się posuwała, tym bardziej mieszkanie napełniało się ludźmi. Benedetta zaakceptowała ten krzyż jako dar dla siebie i dla nas”. Pani Elsa nie potrafi usiedzieć cicho: „Mój mąż nie rozumiał, dlaczego tylu ludzi przychodzi, żeby ją spotkać. „Pan zabrał jej wszystko. Co mają tutaj do roboty?” A ja: „Nie pytasz siebie dlaczego?” „Tak, ale nie znajduję odpowiedzi. Artysta, który recytuje, pisze, tańczy, gromadzi wokół siebie ludzi. Ale ona nawet nie jest już piękna!”. „To Duch Święty mówi w niej”. Spuścił wzrok i powiedział: „Pewnie masz rację”. On, który uwielbiał córkę, określając ją jako „niepowtarzalny mózg”. On, który zrozumiał, że życie to sprawa poważna, kiedy Benedetta zachorowała i odmieniła jego życie. Każdego ranka wchodził do jej pokoju, żeby zapalić papierosa, nic nie mówiąc, nigdy nie chciał nauczyć się jej alfabetu”.
Elsa kontynuuje: „Był taki okres, w którym i ja i on byliśmy bardzo poirytowani. Kiedy Benedetta dowiedziała się dlaczego, powiedziała mi, że chciałaby porozmawiać z tatą. Przez wiele dni ociągał się, aż go sprowokowałam: Popatrz, jeśli Benedetta umrze zanim z nią porozmawiasz, już zawsze będziesz miał wyrzuty sumienia”. Następnego ranka wchodzi do pokoju, a ona, biorąc go za ręce, mówi: „Tato, te twoje wielkie rączyska, które dla nas pracują”. „Tak, pracuję, ale jestem zadowolony, że mogę to robić dla was”. Wyszedł płacząc. Ja stałam w kącie. I wybuchłam: „Od miesiąca czekałaś na niego a potem co mu mówisz: dobrej pracy. Brak mi słów!”. „Ja też, mamo”. „Jesteśmy we dwie!” „Nie, mamo, ja jestem bez słów, bo dziwię się tobie”. „Mnie? Ja tobie, Benedetto”. „Mamo, kiedy się modlisz odpuść nam nasze winy... nie wiesz, co mówisz. Czy myślisz, że można wiele wskórać przyganą? Kiedy ktoś błądzi, daj mu odczuć tym bardziej, że go kochasz. Może w ten sposób się zawstydzi”. Zaniemówiłam. Mówiła bez słów. I widziała to, czego my nie widzieliśmy. Jej wrażliwość wyostrzyła się w chorobie. Pamiętam jak kiedyś jej powiedziałam, że Manuela, inna siostra, płacze bez powodu. Upomniała mnie: «Kiedy ktoś płacze, to nigdy nie bez powodu. Cierpi. Nawet jeśli z powodu jakiejś błahostki, cierpi». Uciszała moją gadatliwość”.
A strach? „W pewnym liście – wtrąca Konrad – nawiązując do fragmentu Ewangelii o burzy na jeziorze, napisała: „Nie trzeba się bać mówić «Boję się». Tylko w ten sposób Bóg będzie umiał wyprowadzić dobro również ze zła»”. Pani Elsa zrywa się na równe nogi: „Jest późno. Muszę iść. Mogę zostawić sobie egzemplarz czasopisma? Dobrze. Pojedziemy razem?”. Jasne. W pociągu, którym wracamy z Como do Mediolanu opowiada mi o sobie, o swojej młodości, o dzieciach i ciągle na nowo powraca jedno słowo: Benedetta. Więcej niż słowo, obecność. Benedetta była tam. Żegnamy się na stacji Cadorna. Bierze mnie za ręce i całuje. Tak jakbyśmy się znali od zawsze. Mówię jej na odchodne: „Módl się do Benedetty również za mnie”. „Pewnie. Ale Pani też niech to czyni”. Owszem, Benedetta stała się teraz również dla mnie obecnością. Tak dzieje się ze świętymi: wkraczają szturmem w życie i nie pozwalają ci już stać w miejscu.