Cud ojca Malachiasza
Ilość stron: 184
Léon Bloy, być może jedyny pisarz francuski, którego cechowało poczucie humoru, napisał, że człowiek współczesny o wiele przewyższył apostoła Tomasza. „Jego godna podziwu wyższość polega na tym, aby rzeczywiście nie wierzyć nawet po tym jak się widziało i dotykało. Ależ, co mówię! Polega na stawaniu się niezdolnym do patrzenia i dotykania dzięki nie wierzeniu”.
To właśnie zdanie przyszło mi na myśl, kiedy trzeci raz w życiu czytałem jedną z najzabawniejszych książek dramatycznych i zarazem pogodnych, jaki powstały w całym, smutnym XX wieku: Cud ojca Malachiasza Bruce`a Marshalla.
Łagodny ojciec Malachiasz Mudroch, „kapłan z zakonu św. Benedykta”, został wysłany z Glasgow do Edynburga, ponieważ w pewnej parafii bardzo szanowany kanonik Shamus Collins – wielki formalista, ale również prawdziwy człowiek wiary, co Marschall ukazuje w zabawny sposób – pragnie wprawić miejscowy chór i wszystkich wiernych do śpiewu gregoriańskiego.
Mniej zabawny jest wizerunek pana Humphreya Hamiltona, błyskotliwego pastora Kościoła protestanckiego, który znajduje się po drugiej stronie drogi, obok sali tanecznej „Ogród Eden”. Jest to jeden z owych nowoczesnych chrześcijan, tak nowoczesnych, że chrześcijaństwo zredukowali do moralizmu, Chrystusa do legendy, a cuda do bajek. Pozostaje jednak przekonany, iż w ten sposób realizuje prawdziwe chrześcijaństwo (dewaluując również poważny i głęboki aspekt nowoczesności).
Ojciec Malachiasz i pan Hamilton dyskutowali kiedyś o cudach. Rozmowa ta zakończyła się obietnicą (która nie wiedzieć jak pojawiła się w ustach biednego księdza) przeniesienia „Ogrodu Eden” – Colinns uważał to miejsce za źródło największej zguby – na szczyt znajdującego się w pobliżu wzniesienia.
Pozostawiam czytelnikowi przyjemność poznawania całej historii i zatrzymam się tylko na jednym punkcie. Dziwny cud będzie potrzebował czasu, aby ukazać swoją prawdziwą cudowność, którą nie jest oczywiście przeniesienie sali tanecznej na szczyt wzniesienia. Jego sensem nie jest też pokazanie niewierzącemu Edynburgowi wszechmocy katolickiego Boga (Bóg nie marnuje czasu na takie głupstwa), chodzi o ukazanie, przede wszystkim samemu ojcu Malachiaszowi, że cud jest samą podstawą rzeczywistości – „normalnej” rzeczywistości – a zatem również ludzkiego rozumu.
Wiara oparta na świadectwie jest metoda poznawania niezbędną dla rozumnej relacji z rzeczywistością. Bez niej nie moglibyśmy niczego poznać. Odrzucenie wiary, czyni człowieka niepewnym, zdrętwiałym i oschłym, właśnie jak liczni Hamiltonowie, którzy napełniają gazety swoim dogmatyzmem (i moralizmem) przebranym za wolną myśl świecką (która prawie nigdy nie jest świecka).
„Wyznanie katolickie, wielebny, jest nie tylko piękne; jest też prawdziwe”. Jego piękno oderwało nas od naszego rutynowego nihilizmu i popchnęło do zweryfikowania tego, co siła przekonania świadków rozpaliła już w naszych sercach.
Wiara dotrzymuje obietnicy złożonej naszemu sercu. Powoli, powoli czyni zrozumiałą głębię rzeczywistości, ukazując cud (czyli wydarzenie), jako rdzeń i zasadę zwyczajnych, codziennych rzeczy. Ukazując nam ich wyjątkowy charakter. Jakże jest wyjątkową róża w wazonie, uśmiech dziecka lub Droga Mleczna, którą kiedyś w Varigotti ksiądz Giussani przyłapał odbijającą się w morzu.
(Luca Doninelli, Ślady, numer 2 / 2008)